top of page

Wyzwania

POMIDORÓWKA

czyli

historia urodzinowo-traumatyczna

 

       Obudziła się wcześnie i od razu ucieszyła się na myśl, że dzisiaj są jej urodziny.

       Gdy zadzwonił jej syn, zaprosiła go na obiad. Później zaplanowała swój dzień – po porannej toalecie pójdzie do sklepu po zakupy, a na obiad zrobi pomidorówkę, bo tę najbardziej lubi jej syn. Na pewno przyjdzie ze swoją żoną. Przypomniało się jej, że synowa jest w ciąży. I znowu na jej twarzy zagościł uśmiech na myśl, że niebawem zostanie babcią.

W drodze do sklepu, w myślach, ponarzekała na aurę, która śnieżnymi zaspami nie przypominała wiosny. Przypomniało jej się, że gdy była jeszcze małą dziewczynką to wiosna była wiosną, a zima była zimą.

W sklepie pomyślała, że zrobi jakąś inną zupę, ale żaden pomysł nie przyszedł jej do głowy, więc kupiła wszystko do pomidorówki.

W domu posprzątała, przygotowała obiad, wyszykowała się i czekała nadejścia gości. Gdy wreszcie zadzwonił dzwonek do drzwi, podekscytowana poszła otworzyć.

- Dzień dobry, mamo – powiedział syn wchodząc i całując ją na powitanie. Za nim stała jego żona z dwójką dzieci.

- Dzień dobry – odpowiedziała radośnie. – Wejdźcie, wejdźcie. Zrobiłam pomidorówkę. Umyjcie ręce i siadajcie do stołu. Zaraz przyniosę dodatkowe nakrycia dla dzieci. Szkoda, że mnie nie uprzedziliście, że przyjdziecie z gośćmi. To dzieci twojej siostry? – zapytała patrząc na synową. Ta z ratunkiem spojrzała na męża.

- Mamo, to są nasze dzieci – powiedział, a widząc jej zdziwienie dodał – Mamo, nie denerwuj się. Jesteś chora. Kilka lat temu miałaś wypadek, co wpłynęło na twoją pamięć. Myślisz, że dzisiaj są twoje urodziny, ale to nieprawda. Dzisiaj nie jest siedemnasty kwietnia. Mamy zimę. Spójrz przez okno i zobacz na śnieg leżący dookoła. Mamo, proszę cię, nie płacz. To nie twoja wina.

- Ale to niemożliwe – powiedziała chowając twarz w dłoniach.

- Mamo, pamiętasz że moja żona jest w ciąży. Przyjrzyj się jej. Nie ma brzucha i nie jest w ciąży. Popatrz na dzieci i zobacz jak bardzo są podobne do mnie, gdy byłem w ich wieku…

Tego dnia dużo szybciej niż zwykle przyjęła to, co mówił jej syn. Zjedli wspólnie pomidorówkę, posprzątali po sobie i pożegnali się.

Przez resztę wieczoru płakała nad swoim losem…

       Gdy obudziła się rano od razu ucieszyła się na myśl, że dzisiaj są jej urodziny. Gdy zadzwonił syn, zaprosiła go na pomidorówkę. Powiedział jej, że był wczoraj i dzisiaj nie przyjdzie. Zapowiedział, że odwiedzi ją w przyszłym tygodniu, ale codziennie będzie dzwonił. Nie chciała zrozumieć tego, co mówił. Już po rozmowie nie pamiętała o czym rozmawiali.

Szybko zaplanowała swój dzień – po porannej toalecie pójdzie do sklepu po zakupy…

Później będzie samotnie czekać nad pomidorówką, wylewając łzy smutku, aż do następnego poranka.

 

WARIOGRAF,

czyli

historia wynalazczo-traumatyczna

 

Marne jest życie ludzi, którzy kłamstwo stawiają wyżej od prawdy

Ezop

 

         Po tym jak w 1853 roku jego mistrz opatentował lampę naftową, Jakób [1] postanowił zostać wynalazcą.

Już kilka dni po tym postanowieniu miał sen. Dziwny sen. Śnił mu się człowiek siedzący na specjalnym krześle z obręczami dookoła głowy, klatki piersiowej i nadgarstków. Nad krzesłem była tabliczka z napisem: „PRAWDA”.

Od tamtej chwili Jakób zapragnął stworzyć Krzesło Prawdy. Krzesło, które spowoduje, że siedząca na nim osoba będzie mówiła tylko prawdę.

Był pomysł, był cel, była chęć, ale Jakób nie wiedział od czego zacząć. Udał się więc do biblioteki.

Wiele lat spędził na studiowaniu mądrych ksiąg. Zagłębiał się w historie traktujące o prawdzie i kłamstwie. Rozmawiał z najświatlejszymi umysłami.

I wtedy znowu przyśnił mu się ten sam sen, jednak tym razem był bardziej wyraźny. Człowiek siedzący na Krześle Prawdy oddychał nerwowo, serce biło mu szybciej, spojrzenie było rozbiegane, a twarz spocona. Przejawiał wszelkie oznaki zdenerwowania.

W tym momencie Jakób zrozumiał, że gdy ktoś kłamie, zachowuje się tak, jakby się denerwował, a osoba mówiąca prawdę jest spokojna. Chociaż z drugiej strony, ksiądz proboszcz, który ma kochankę i wszyscy o tym wiedzą, łże bez zdenerwowania, że kochanki nie ma. W takim razie te obręcze ze snu muszą być bardzo czułe i wykrywać choćby najmniejsze oznaki zdenerwowania.

Wtedy Jakób po raz wtóry utknął w swoich odkryciach.

I znowu wiele lat spędził na studiowaniu mądrych ksiąg. Z czasem zrozumiał, że wie już bardzo dużo, ale ta wiedza nijak nie przybliża go do stworzenia Krzesła Prawdy. Trapił się tym coraz bardziej. I im bardziej się zamartwiał, tym bardziej podupadał na zdrowiu.

Gdy Jakób leżał już na łożu śmierci, przyśniło mu się pudełko, z którego wychodziła taśma papieru z narysowanymi wieloma wzorami. I wtedy zrozumiał, że Krzesło Prawdy nie zmusza do uczciwego mówienia, a obręcze tylko pomagają w sposób graficzny wykryć kłamstwo.

Ostatnią myślą Jakóba było nazwać ów maszynę wariografem lub raczej poligrafem od greckich słów poly – wiele i graphien – pisać.

          Minęły lata. Uczeń Jakóba, w oparciu o jego notatki, opracował specjalne krzesło elektryczne, którym zaczęto wykonywać karę śmierci.

Pierwszy raz wykorzystano je w 1890 roku w Auburn. Nad krzesłem, na którym śmierć poniósł William Kemmler widniał napis: „Chociaż nieprawość jeszcze istnieje, doskonali się tylko PRAWDA” [2].

 

[1] Jakób – zapis imienia celowy, nawiązujący do pierwotnej wersji pisowni tego imienia.

[2] Maksim Gorki

 

PORZĄDKI PRZEDŚWIĄTECZNE,

czyli

historia małżeńsko-traumatyczna

 

 

        Jak co roku, na wiosnę, reklamy prasowe i telewizyjne, bilbordy i wystawy sklepowe pełne pięknych i puszystych żółtych kurczaczków oraz pucułowatych króliczków, wieszczyły nieuchronnie o zbliżających się świętach wielkanocnych.

       Niczym bumerang powróciły z dzieciństwa wspomnienia tych świąt – sękacz, mazurek z kruszonką i lukrową polewą, babka piaskowa oblana czekoladą i przyprószona przesadną ilością różnokolorowych cukrowych kuleczek i jajka. Dużo jajek – w przeróżnej postaci. Od zwykłych kurzych jajek gotowanych na twardo i malowanych na różne kolory, przez przepiórcze jajka w sosie chrzanowym, indycze jajka w majonezie i ze szczypiorkiem, do kaczych jaj zapiekanych w połówkach skorupek z farszem jajeczno-pieczarkowym. Jajeczne święto i jajeczne obżarstwo. I nagle, tuż obok tych miłych wspomnień pojawiły się te, o których nie chciałoby się pamiętać – ciągnięcie słomek o to, kto w tym roku pójdzie święcić pokarmy czy kilkukrotne kręcenie maku na makowca. Ale nade wszystko, zarówno w dzieciństwie jak i teraz, nienawidziłem przedświątecznych porządków. Aż teraz, na samo wspomnienie przeszedł mnie dreszcz.

       Wiedziałem, że lada dzień usłyszę od swojej żony nieśmiertelne pytanie: „A może tak byś wyjątkowo pomógł mi w przedświątecznych porządkach?” – Z tą jej charakterystyczną zajadliwością w głosie. Wiedziała, że tego nie lubię i wykorzystywała to w chwilach takich jak ta, lub wtedy gdy byłem na kacu.

       Oczywiście zawsze mówiłem, że pomogę, a później kombinowałem co tu zrobić, żeby się wymigać. Tak naprawdę nie byłem w stanie sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz pomagałem jej w jakichkolwiek porządkach.

       Targnięty poczuciem winy wywołanym spazmatyczną konwulsją konających resztek mojego sumienia postanowiłem solennie, że w tym roku pomogę mojej żonie nie tylko w porządkach, ale i w ogólnych przygotowaniach do świąt. A na dodatek, żeby ją zaskoczyć, zacznę porządki już dziś, zanim zapyta o moją wątpliwą pomoc.

Pełen zapału do pracy udałem się do salonu. Rozejrzałem się dookoła i zastanowiłem od czego zacząć. Choinka – a w zasadzie to co z niej zostało – należy ją wynieść i pozamiatać igły, które z niej spadły. Potem wynieść kartony po pizzach, puszki po piwach i puste butelki. Pozbierać z mebli i podłogi papiery, gazety i inne śmieci. Wytrzeć kurze, odkurzyć, umyć okna i podłogę.

       I proszę – salon jak nowy. Ale to była najłatwiejsza do sprzątnięcia część domu. Przede mną jeszcze sypialnia, mój pokój do pracy, garderoba, ubikacja, łazienka, kuchnia, pokój Malwinki no i garaż. Nie, nie. Garaż teraz sobie odpuszczę. Zrobię w nim porządek dopiero na urlopie, albo nawet jesienią. A zresztą Malwinka powinna sama posprzątać swój pokój, w końcu jest już wystarczająco duża, by się tego nauczyć. I skoro ja posprzątam swój pokój, to żona może posprzątać sypialnię i garderobę. W zamian za to ja zajmę się łazienką, ubikacją i kuchnią. Oczywiście w odwrotnej kolejności, bo przecież po umyciu muszli klozetowej nie pójdę myć talerzy. To byłoby wielce niehigieniczne.

       Stanąłem w progu kuchni i pożałowałem, że nie zdecydowałem się na sypialnię i garderobę. A co tam! Nie ma co marudzić! Powoli, stopniowo dam radę. Najpierw naczynia – co się da to włożyć do zmywarki, a co nie to wstawić do zlewu. Resztki jedzenia do kosza – może przy tej okazji zrobić rewizję lodówki i wyrzucić też to, co się zepsuło lub jest po terminie ważności? I proszę – w lodówce zostały tylko dwie puszki z rybą i słoik z papryką w occie. Lodówka umyta wewnątrz i…. Na drzwiach lodówki, przyczepiony magnesem, był list od mojej żony:

                     „Wredny Paszczurze! Odchodzę. Zabieram Malwinkę. Nie szukaj nas. W sprawie rozwodu i                      ewentualnych widzeń córki, skontaktuje się z Tobą mój prawnik. Żegnaj. Wesołych, samotnych                             świąt Bożego Narodzenia”.

       List wypadł mi z ręki. Jakby z mgły wyłoniło się wspomnienie naszej ostatniej kłótni, w garażu. Była zima. Wieczór. Wracałem z przejażdżki. Wyjątkowo chciałem zaparkować w garażu, by rano nie odśnieżać auta i nie skrobać szyb. Zastałem tam żonę. Była zaskoczona. Miała walizkę. Powiedziała coś o tym, że ma mnie już dosyć, bo nie pomagam jej w sprzątaniu. Nazwała mnie Paszczurem. Płakała. Krzyczała. Szarpaliśmy jej walizkę. Uniosłem się. Uderzyłem ją. Upadła. Nie wyczułem pulsu. Schowałem ciało do bagażnika jej auta….

       Nie uwierzyłem w to, co mi się przypomniało. Pobiegłem do garażu. Uderzył mnie smród zgnilizny. Najsilniejszy był przy jej samochodzie. Nie miałem odwagi zajrzeć do środka.

       Wróciłem do domu, by skończyć porządki. Zdecydowałem, że posprzątam też sypialnię i garderobę. W garażu zrobię porządek dopiero na urlopie, albo nawet jesienią.

       Wszedłem do salonu. Zdębiałem. W kącie stała choinka bez igieł, a wszędzie leżały porozrzucane kartony po pizzach, puszki po piwach i butelki. W chwilę po tym weszła do domu moja żona z Malwinką.

- Mamusiu, a kiedy tata wróci? – Spytała moja kochana córeczka.

- Już ci mówiłam, kochanie, że tata nie wróci. Przed świętami zrobiłam z nim porządek.

       Wybiegłem z domu do garażu. Dopadłem do auta żony i otworzyłem bagażnik, który w jednej chwili wessał mnie w czarną próżnię.

       I znowu byłem w rodzinnym domu, jeszcze jako chłopiec. Mama zapytała czy posprzątam przed świętami swój pokój. Pokiwałem główką i pobiegłem.

 

RHYTHM OF LIFE,

czyli

historia muzyczno-traumatyczna

 

"Gdzie słyszysz śpiew, tam śmiało wstąp, tam dobre serca mają. Bo ludzie źli, ach, wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają" - J.W.Goethe

 

         Zmierzchało. Wędrowiec ostatkiem sił szedł przed siebie. Jego długi cień, kładący się przed nim, zaczął zanikać, rozmywając się w mroku po zachodzie.

Wędrował długo – zbyt długo – w skwarze słońca za dnia, a w nocy otulany mroźnymi podmuchami wiatru.

         Od początku swojej wędrówki liczył się z tym, że przyjdzie mu tu zginąć – skonać z pragnienia lub wycieńczenia, albo że zostanie rozszarpany przez wygłodniałego drapieżnika. Lecz mimo to nie poddawał się. Wiedział, że dopóki jeszcze żyje, istnieje chociaż cień szansy na ratunek.

„O Radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich pól…” – zaczął nucić. Nie wiedział, skąd w głowie pojawił mu się nagle ten motyw. Nie pamiętał słów, więc powtarzał w kółko te same – „O Radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich pól…”. – Dodawało mu to otuchy i zmuszało do żywszego marszu. A te bębny… Bębny? Tak! Słyszał bębny! Dudniły głośno i wyraźnie pomimo swych niskich tonów. Zdziwił się, że nie usłyszał ich wcześniej. I jeszcze coś jakby śpiew. Tak, to był śpiew! Powtarzający się motyw, tak do złudzenia przypominający temat IX symfonii Beethovena. I ten poblask. Ogień! Ognisko, a dookoła tańczący i śpiewający tubylcy.

         Zaczął biec. Chciał krzyczeć, ale z gardła wydobył się tylko cichy charkot.

         Radosne śpiewy i tubylcze tańce dookoła ogniska stawały się coraz wyraźniejsze. To właśnie te śpiewy były dla niego teraz, właśnie w tej chwili, najpiękniejszymi dźwiękami na świecie. Dźwiękami życia....

         Były, bo gdy wpadł między tańczących zorientował się, że są ludożercami – wygłodniałym plemieniem proszącym w śpiewie swoich bogów o jedzenie.

         Jeszcze nigdy ich modły nie zostały wysłuchane tak szybko.

 

MONIQUE MA WYPIEKI

 

…Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj...

Nie, nie tego powszedniego, tylko tego od Monique.

 

Pamiętam, że w tamtym okresie miałem aż trzy duże zamówienia na utwory wokalno_instrumentalne. Z jednej strony, nic dziwnego, gdyż ten rok był rokiem jubileuszowym i każdy chciał uczcić to wydarzenie wyjątkowym dziełem muzycznym. Z drugiej strony, mój niedawny rozgłos związany z otrzymaną nagrodą przyczynił się do zwiększenia ilości składanych u mnie zamówień. Wydawałoby się, że tego właśnie chce kompozytor – sławy, poklasku i zamówień, ale jak to bywa z weną twórczą – ta akurat zrobiła sobie przerwę. Terminy końcowe określone w umowach zbliżały się nieuchronnie, a ja cierpiałem z braku pomysłów. Co prawda miałem napisane szkice utworów, a nawet część z nich już była zinstrumentalizowana, ale tak naprawdę były to moje stare utwory, przerobione za pomocą kilku prostych trików.

Niespodziewanie pewnego wieczoru wena spadła na mnie jak grom z jasnego nieba i przez pół nocy udało mi się napisać prawie cały utwór. Wtedy jeszcze tego nie powiązałem z pysznymi kanapkami zrobionymi dla mnie przez żonę, na chlebie upieczonym przez jej przyjaciółkę Monique.

Przed świtem wena opuściła mnie. Męczyłem się do rana i nic. Na śniadanie zjadłem znowu kanapki z tym pysznym chlebem i przez kilka godzin muzy dyktowały mi dźwięki, śpiewając w mojej głowie. Chleb skończył się i skończyły mi się pomysły.

Pochwaliłem smakowitość wypieków Monique i żona postarała się o nowy bochenek. Wtedy olśniło mnie – post hoc ergo propter hoc – w następstwie tego czyli w skutek tego! Odkryłem, że chleb od Monique wzbudza we mnie wenę (chociaż tak naprawdę nie wzbudzał, bo sam był weną smaku). Jednak by ta mogła działać, musiałem być owym chlebem najedzony.

Zacząłem tworzyć i tyć, na przemian z okresami bezproduktywnymi twórczo, w których chudłem w oczach.

Pewnego dnia żona przyniosła dla mnie tartę gruszkową z czekoladą, którą upiekła Monique...

bottom of page