top of page

MASKI

 

„Co za bal!

Maskarada na sto par – co za bal.

W taką noc, odrzuć twarz,

I stań się maską!

Co za bal!

Tyle masek, tyle barw – co za bal!

Cały świat musi twarz zasłonić własną” .

(fragm. libretta z musicalu Upiór w operze)

 

 

Zadzwonił budzik. Ola powoli, jeszcze w sennym rozmarzeniu wyciągnęła rękę w jego stronę. Jeszcze bez pośpiechu szukała wyłącznika. Znalazła. Budzik zamilkł.

Wzięła spokojny wdech i nieco apatycznie usiadła na brzegu swojego wielkiego łoża. Zapaliła lampkę i wysunęła szufladę nocnej szafki. Na jej dnie leżała maska. Bez chwili wahania czy refleksji założyła ją na twarz.

I zaczęło się. Biegiem do ubikacji. Potem kuchnia – grzanki do opiekacza i kawa do ekspresu. Pstryk, pstryk – włączone. Jeszcze tylko szybko wyjąć jogurt z lodówki, by nie był zbyt zimny, jak ostatnio. Teraz biegiem do łazienki. Szybki prysznic. Do kuchni – grzanki na talerzu, a kawa w kubku. W łazience codzienny makijaż. W kuchni śniadanie. Potem mycie zębów... Mycie naczyń…

Wychodząc z domu, jeszcze w korytarzu zmieniła maskę na tę, co leżała przy kluczykach do samochodu.

Za kierownicą, niczym pilot kamikadze, rzucała pioruny przekleństw na lewo i prawo, na kierowców i przechodniów, na światła i skrzyżowania.

Gdy pod pracą gwałtownie zahamowała, maska spadła jej na kolana. Leniwie włożyła ją do schowka na rękawiczki i lekkim krokiem ruszyła do biura. W drodze nie widziała kłaniających się jej głów. Szła niby poza światem, poza miejscem i czasem do chwili, gdy siadła za swoim biurkiem.

Wysunęła szufladę. W środku były dwie maski. Obu nie lubiła, ale tej po lewej bardziej. Założyła tę z prawej i rzuciła się w wir pracy. Akta i dokumenty, przyjmowanie zgłoszeń i rozdzielanie obowiązków, szukanie zasobów i sprawdzanie przepisów. Do czasu…

Wybiło południe - czas wizyty u szefa.

Wróciła do swojego biura i zmieniła maskę. Od razu poczuła się przygnębiona i winna. Poczłapała, niczym pies z podkulonym ogonem, do swojego oprawcy.

- W szóstym tomie, na stronie tysiąc sto dwunastej nie postawiła pani swojej parafki! – grzmiał wrogo.

Skrucha wymalowana na masce po raz kolejny uratowała jej skórę.

Wracając do swojego biura, szła niczym wystraszony cień, ale gdy tylko zmieniła maskę, wróciła do pracy pełna werwy i wigoru.

Po pracy schowała maskę do szuflady. Była zmęczona, ale i szczęśliwa.

W samochodzie przywdziała maskę kierowcy i znowu na ulicach miasta pojawił się pirat-samobójca.

W drodze do domu zajechała do marketu. Przed wejściem zdjęła maskę, by móc bez presji smużyć się między regałami. I znowu czuć się poza światem.

Nagle, z naprzeciwka, zaczął nadciągać jej Apollo – o kruczych włosach i czarnych oczach, z orlim nosem i zniewalającym uśmiechem. I pomimo szczerby między górnymi jedynkami, która według Oli była jego seksowną niedoskonałością, był dla niej bogiem młodości i piękna.

W pośpiechu sięgnęła do swojej torebki, chcąc przywdziać maskę seksapilu, flirtu i kokieterii, ale nim zdążyła ją znaleźć między szminką a puderniczką, przeszedł obok, nie zauważając jej. Zakasłała. Może z podniecenia, a może ze zmęczenia. Kaszlała. Kaszlała długo, aż z ust zaczęła lecieć krew.

Ktoś wezwał karetkę, ale nim pojawiła się pomoc, Ola przywdziała już inną maskę.

 

bottom of page